Diety i odchudzanie

Dieta kopenhaska

Przed każdym ważniejszym wydarzeniem w moim życiu wpadam w popłoch na myśl o konieczności wciśnięcia się w ulubioną małą czarną. Wtedy naprędce zaczynam program odchudzania z następną cud dietą wynalezioną w internecie. Ostatnio dotarła do mnie informacja o naprędce zorganizowanym przez kolegów z liceum spotkaniu klasowym. Ile to już czasu się nie widzieliśmy? Od matury upłynęło kilka ładnych lat, które odcisnęły piętno na mojej figurze. Znów stanęłam przed koniecznością zgubienia kilku zbędnych kilogramów.
Niewiele zastanawiałam się nad innymi opcjami. Niemal bez wahania zdecydowałam się na najbardziej drakońską – dietę kopenhaską, zwaną także trzynastodniową. Do zjazdu zaledwie dwa tygodnie, dlatego wybór był oczywisty. Postanowiłam zwierzyć szwedzkim dietetykom, choć znani mi żywieniowcy jednogłośnie odradzali jej stosowanie ze względu na zbyt małą ilość przyjmowanych kalorii (która oscyluje w przedziale 500 – 900 kcal dziennie), a w konsekwencji niezaspokojenie potrzeb organizmu na wszystkie niezbędne składniki odżywcze. Według specjalistów ta dieta totalnie rozregulowuje metabolizm i prowadzi do ekstremalnych wyniszczeń. Przeciwnicy zwracają uwagę na występujący po zakończeniu kuracji wilczy apetyt, który prowadzi do ogromnego efektu jo-jo. Zwolennicy zaś podkreślają szybkie rezultaty uzyskiwane przy rygorystycznym przestrzeganiu zasad. A jest ich kilka: po pierwsze jadamy trzy posiłki dziennie – śniadanie po przebudzeniu, obiad między godziną 12 a 14 i kolację koniecznie przed godziną 18.  Po drugie, pijemy dużo wody (co najmniej dwa litry dziennie). Po trzecie, zupełnie eliminujemy sól, alkohol i węglowodany. Po czwarte, i ostatnie – ściśle przestrzegamy planu żywienia, nie zamieniamy i nie omijamy posiłków, nie skracamy ani nie wydłużamy diety. To wszystko? Do dzieła!
Powiadają, że pierwsze trzy dni są najgorsze. Mój kryzys nastał dnia siódmego – dokładnie w połowie planowanej diety. Nie czułam się zbyt dobrze, miałam częste zawroty głowy i odczuwałam kompletny brak energii. Bo niby skąd ją miałam czerpać? Rano wypijałam kubek kawy z łyżeczką cukru, która miała zapewnić mi doładowanie kaloryczne praktycznie na całą resztę dnia. Ale zawzięłam się solidnie. Jeszcze tydzień i spotkam starych kumpli, dawne sympatie, plotkarskie koleżanki – przy nich muszę wyglądać zniewalająco. Okleiłam więc całe mieszkanie karteczkami przypominającymi mi o celu tego poświęcenia i jakoś z dnia na dzień, od pseudo posiłku do quasi posiłku dotrwałam do końca.
Rezultat? Obezwładniający! Aż siedem kilo mniej i ulubiona sukienka idealnie leżąca na mojej szczupłej figurze. Zdecydowanie opłaciły się dwa tygodnie ciągłych wyrzeczeń i stałego burczenia w brzuchu. Na znajomych zrobiłam spektakularne wrażenie i wręcz puchłam z dumy! Oczywiście na pytania zazdrosnych koleżanek, jak udaje mi się utrzymać młodzieńczą sylwetkę wzruszałam ramionami i od niechcenia mówiłam, że tak już mam i nie muszę się w ogóle starać.
Od naszego spotkania minęły już trzy tygodnie. Z perspektywy czasu stanowczo stwierdzam, że jednak nie jest to dieta, która (jak twierdzą jej twórcy) reguluje przemianę materii i pozwala utrzymać długotrwały efekt. Szczerze przyznaję, że nadal staram się bardzo kontrolować zjadane kalorie i nie przekraczam 1000 – 1200 kcal, co w porównaniu do poprzedniej dawki wydaje mi się porcją niemożliwą do spożycia. W niecały miesiąc po zakończeniu mordęgi na dawne miejsce powróciło 5 kilo tłuszczyku. A może wody? Coraz częściej myślę, że utracone kilogramy były tylko najzwyczajniejszym w świecie odwodnieniem organizmu.
Co mogę powiedzieć wszystkim planującym rozpoczęcie diety trzynastodniowej? Zastanówcie się dobrze, jaki efekt chcecie osiągnąć. Na zamierzony jednorazowy popis ta dieta jest idealna (pod warunkiem, że jest się nieugiętym), jednak na dłuższą metę się po prostu nie sprawdza. Tym, którzy chcą skutecznie i na długo schudnąć, zdecydowanie odradzam!
Kreator stron www - szybka strona internetowa